Nieśmiertelny jak Gurkha.
Nepalscy Gurkhowie to niezwykły naród. Od prawie dwustu lat służą w brytyjskich siłach zbrojnych i przez ten czas zdobyli zasłużoną reputację najlepszych żołnierzy świata. Brali udział w każdym konflikcie zbrojnym toczonym przez Wielką Brytanię na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci. Przedstawiają nie tylko ogromną wartość jako żołnierze, ale służą także jako potężna broń psychologiczna. Wrogowie na wieść o tym, że przyjdzie im się zmierzyć z walecznymi góralami z Himalajów najczęściej po prostu biorą nogi za pas. Co zresztą ratuje im życie. Spotkanie bowiem Gurkha na wojennej ścieżce jest równoznaczne ze spotkaniem kostuchy we własnej osobie.
W ich języku nie istnieje słowo „poddać się”, a motto, któremu pozostają wierni brzmi Kafar hunnu bhanda marnu ramro („Lepiej zginąć, niż być tchórzem”).
Ciekawostka – Gurkhowie walczyli ramię w ramię z żołnierzami generała Andersa podczas zmagań o Monte Cassino w 1944 roku.
Ci bardzo niepozorni, spokojni i uśmiechnięci ludzie podczas wojny zamieniają się w maszyny do zabijania, o których waleczności i okrucieństwie krążą legendy.
Co do okrucieństwa to sprawa dyskusyjna, ale opowieści o ich bitności są najczęściej w 100% prawdziwe.
Obecnie w Royal Army służy około 3,5 tysiąca Gurkhów podzielonych na cztery pułki.
17 września 2010 roku miał miejsce wypadek, który zapisał kolejną chlubną kartę w historii gurkhijskich oddziałów i potwierdził reputację Gurkhów jako najlepszych wojowników na świecie.
Kapral Dip Prasad Pun z 1. Batalionu Royal Gurkha Rifles pełnił służbę wartowniczą w niewielkiej strażnicy położonej nieopodal wsi Babaji w afgańskiej prowincji Helmand. Rolę strażnicy pełnił mały jednoizbowy budynek, w którym zainstalowało się czterech gurkhijskich żołnierzy. Na dachu zorganizowali stanowisko ogniowe obłożone workami z piaskiem, ustawili w nim karabin maszynowy z zapasem amunicji, a w promieniu kilkudziesięciu metrów rozmieścili kilka min Claymore. Przed zapadnięciem zmroku trzech z nich udało się na patrol. W budyneczku został sam Dip, który przyświecając sobie latarką zajął się czyszczeniem swojego L85.
Nagle jego uwagę zwrócił jakiś stukot. Początkowo pomyślał, że to pewnie jakaś krowa lub osioł, który przybłąkał się z wioski, ale postanowił to sprawdzić. Wszedł na dach strażnicy, nasunął na oczy noktowizor umieszczony na hełmie i włączył go. Zobaczył dwie postaci kopiące jakiś dół przy drodze prowadzącej do strażnicy. Krzyknął do nich po angielsku, a ci w odpowiedzi sięgnęli po kałasznikowy. Zanim Gurkha zdjął noktowizor zauważył kątem oka kilkanaście innych postaci zbliżających się półkolem do jego posterunku.
Talibowie otworzyli ogień ze wszystkich pistoletów maszynowych. Pociski z kałasznikowów podziurawiły ściany strażnicy i świstały Gurkhowi koło uszu. Ten nie pozostał dłużny. Odpowiedział seriami ze swojego L85, po czym chwycił karabin maszynowy i zaczął ostrzeliwać otaczających go Talibów.
Sytuacja wyglądała jakby żywcem wzięta z filmów o Johnie Rambo. Samotny Gurkha z karabinem maszynowym w garści stał na dachu strażnicy i siał dookoła pociskami.
„Wiedziałem, że zginę i chciałem zabić jak najwięcej z nich zanim mnie dopadną.” – powiedział po walce.
Talibowie nie mieli zamiaru rezygnować i sięgnęli po granatniki. Pociski z RPG minęły głowę Dipa o kilkadziesiąt centymetrów, aż poczuł na twarzy żar gazów wylotowych. Kiedy skończyły się taśmy nabojowe rzucił karabin, padł na ziemię i zaczął obrzucać napastników granatami.
Jeden z Talibów zdołał przedrzeć się pod ścianę strażnicy i wdrapał się na dach. Dip zauważył go w momencie, gdy Talib stał już nad nim i mierzył do niego z kałasznikowa. Przetoczył się po dachu, chwycił swój L85 i nacisnął spust.
Klik!
Nie miał czasu zastanawiać się, czy to zacięcie, czy brak amunicji. Sięgnął po worek z piaskiem, by rzucić nim w przeciwnika, ale ten rozpruł się. Chwycił więc masywny trójnóg, na którym wcześniej ustawiony był karabin maszynowy i wrzeszcząc w swoim ojczystym języku Marchu talai! („Zabiję cię!”) zatłukł nim Taliba.
Strzały wokół strażnicy cichły. Większość napastników już nie żyła. Kilkadziesiąt metrów od strażnicy jeszcze dwa kałasznikowy pluły ogniem. Dip sięgnął po detonator min Claymore, o których zapomniał w ferworze walki. Rozległa się potężna eksplozja i strzały z kałasznikowów umilkły zupełnie.
Walka trwała około piętnastu minut. W tym czasie kapral Dip Prasad Pun wystrzelił około 250 pocisków z karabinu maszynowego, 180 z L85, rzucił siedemnaście granatów i zużył jedną minę Claymore zabijając w sumie około trzydziestu Talibów. Sam nie został nawet draśnięty.
Jedyną bronią, jakiej nie użył w walce był nóż kukri. Po prostu tego dnia nie wziął go ze sobą.
Każdy Gurkha równie dobrze jak nowoczesnym karabinem, czy pistoletem posługuje się swoją tradycyjną bronią – słynnym zakrzywionym nożem kukri.
Zaledwie dwa tygodnie przed opisywanymi wydarzeniami w Babaji grupa rabusiów zatrzymała pociąg jadący z Ranchi do Gorakhpur w północnych Indiach. Zaczęli bezceremonialnie okradać zastraszonych pasażerów, aż dotarli do miejsca, gdzie siedział Bishnu Shretsha, 35-letni Gurkha służący w indyjskiej armii. Bandyci rzucili się na dziewczynę siedzącą koło niego i próbowali ją zgwałcić na oczach jej bezradnych rodziców. Bishnu sięgnął po swój kukri i skoczył na napastników. Trzech zabił, ośmiu ciężko ranił, reszta uciekła.
Rankiem 18 września na posterunek w Babaji dotarł dowódca gurkhijskiego oddziału major Shaun Chandler. Zobaczył podziurawiony kulami budynek, trupy kilkudziesięciu Talibów i Dipa, który najspokojniej w świecie czyścił broń.
– Wszystko w porządku? – spytał żołnierza.
– Tak jest! – odpowiedział spokojnie Gurkha.
W maju 2011 roku Dip Prasad Pun otrzymał z rąk królowej Elżbiety II Conspicuous Gallantry Cross – drugie (po Krzyżu Wiktorii) najważniejsze odznaczenie za męstwo na polu walki. Został także laureatem nagrody Pride of Britain przyznawanej przez kolegium złożone z wybitnych przedstawicieli brytyjskiego życia publicznego.
32-letni sierżant Dip Prasad Pun mieszka z żoną w miejscowości Ashford w hrabstwie Kent. Jego ojciec i dziadek także służyli w brytyjskiej armii.
Na południu Anglii można się czasem natknąć na niepozornych człowieczków o oliwkowej skórze i ze skośnymi oczami. Są mało imponującej postury i nie zwracają na siebie większej uwagi, Ot, pewnie kolejni z Filipin, czy innego Bangladeszu.
Trudno o większą pomyłkę – to słynni nepalscy Gurkhowie, prawdopodobnie najlepsi żołnierze jakich znał świat. Od czasów najazdu Hunów żadni wojownicy nie budzili takiego przerażenia wśród wrogów jak ci kurduple z Himalajów służący od niemal dwustu lat pod brytyjską flagą.
Ta historia zaczyna się na początku XIX stulecia. W latach 1814 – 1816 żołnierze Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej natknęli się na niezwykle bitny lud nepalskich górali, którego pokonanie kosztowało ich morze krwi. Po ustanowieniu protektoratu w Nepalu postanowili zjednać sobie to waleczne plemię i zaproponowali im wstąpienie do najemnych regimentów. Gurkhowie również byli pod wrażeniem bitności Brytyjczyków i uznali, że przyjęcie tej propozycji nie splami ich honoru.
Od tamtej pory nepalscy wojownicy brali udział we wszystkich konfliktach zbrojnych, w jakie zaangażowana była Wielka Brytania – od wojen kolonialnych, przez obie wojny światowe, konflikt na Falklandach, aż po współczesne interwencje w Iraku i Afganistanie.
Co roku w Nepalu odbywa się chyba najsurowsza wojskowa selekcja na świecie. Około 30 tysięcy młodych Nepalczyków w wieku od 17 do 22 lat opuszcza swoje rodziny i udaje się do obozów treningowych zorganizowanych przez Brytyjczyków. Tam czeka ich wielodniowy trening połączony z testami.
Na 30 tysięcy kandydatów przypada tylko 230 miejsc, więc łatwo policzyć, że do służby w regimentach Gurkha Rifles dostaje się jeden na 130 chętnych.
Szczęśliwcy składają przysięgę na wierność Królowej, a następnie, po uroczystej paradzie wsiadają na pokłady wojskowych Herculesów i po kilkunastu godzinach lotu lądują w innym świecie.
Szkolenie w Folkestone zaczynają od najprostszych, wręcz śmiesznych rzeczy – nauki jedzenia nożem i widelcem, przechodzenia przez ulicę na zielonym świetle, robienia drobnych zakupów w sklepie itp. Nie ma się jednak co dziwić – pochodzą przecież niemal z innej planety. Ich dowódcami są oficerowie brytyjscy biegle władający językiem nepalskim. Oczywiście wszyscy Gurkhowie jeszcze podczas selekcji w Nepalu rozpoczynają intensywną naukę angielskiego. Podczas służby przechodzą najtrudniejsze i najbardziej wszechstronne szkolenie jakie można sobie wyobrazić. Są szkoleni do walki w każdym zakątku świata i we wszystkich strefach klimatycznych – od Arktyki, przez kenijskie sawanny, aż po dżunglę na Borneo.
Ciekawą rzeczą jest niemal całkowity brak problemów z dyscypliną. Gurkhowie poza polem walki są bowiem ludźmi bardzo spokojnymi i uśmiechniętymi. Nie chleją, nie ćpają i nie szwendają się po burdelach. W czasie wolnym gotują swoje tradycyjne potrawy i śpiewają pieśni o pięknie rodzinnych Himalajów albo o tym jak to fajnie jest obcinać wrogom łby. Każdy Gurkha bowiem równie dobrze jak pistoletem, czy karabinem szturmowym posługuje się swoją tradycyjną bronią – zakrzywionym nożem kukri, który cały czas nosi przy sobie. Podczas Drugiej Wojny Światowej raporty gurkhijskich zwiadowców często brzmiały bardzo podobnie „Straty wroga: 10, straty własne: 0, zużycie amunicji: 0″… Podczas wojny o Falklandy w 1982 roku Argentyńczycy autentycznie bali się, że Gurkhowie będą im obcinać głowy. Większość z nich wolała wziąć nogi za pas, niż przekonać się na własnej skórze, na ile prawdziwe są opowieści o waleczności nepalskich wojowników. Poddanie się lub pójście do niewoli nie istnieje w ich słowniku. Gurkha prędzej zginie, niż skapituluje. Właśnie dlatego książę Harry podczas swojej służby w Afganistanie na początku tego roku został przydzielony do oddziału nepalskich żołnierzy.
Kiedyś dowódca oddziału Gurkhów spytał o ochotników do przeprowadzenia desantu spadochronowego na tyłach wroga. Zgłosiła się połowa oddziału. Spytał się więc pozostałych, dlaczego nie wystąpili. Ci odpowiedzieli „My też skoczymy, ale pod warunkiem, że dacie nam spadochrony.”
Co trzy lata Gurkhowie udają się na pięciomiesięczny urlop do Nepalu. Przeciętny czas ich służby w brytyjskiej armii wynosi 20 lat. Wraz z jej końcem zaczyna się ciemna strona tej dwustuletniej tradycji…
Gurkhowie nie są obywatelami brytyjskimi. Wielu z nich po latach wiernej służby nie ma nawet prawa pobytu w Wielkiej Brytanii. Zazwyczaj wracają do Nepalu, a rząd Jej Królewskiej Mości wypłaca im emeryturę w wysokości… około 20 dolarów miesięcznie. Muszą ją odebrać osobiście, co dla większości z nich oznacza kilkudniową wędrowkę z rodzinnej wioski położonej gdzieś w Himalajach. A wielu z nich to przecież inwalidzi wojenni. Po prostu więc nie odbierają tej emerytury (a raczej jałmużny) i wegetują w nędznych lepiankach gdzieś na zboczach Himalajów. Kilka miesięcy temu jeden z gurkhijskich żołnierzy został rozerwany na strzępy przez minę w afgańskiej prowincji Helmand. Jego rodzina mieszkająca na Wyspach wraz z tragiczną wiadomością dostała… nakaz opuszczenia Wielkiej Brytanii w ciągu 30 dni. Powód: „brak znaczących więzi z obecnym krajem zamieszkania”. Pod wpływem oburzenia opinii publicznej nakaz został anulowany, ale ten przykład pokazuje, w jaki sposób Brytyjczycy traktują swoich sprzymierzeńców.
Foto po filtrze MSF – https://www.instagram.com/nimsdai/
Tekst pochodzi z nieistniejącej już strony, choć wciąż można ją znaleźć w sieci. www.blogbiszopa.pl. Pan Biskup już wiele lat temu robił dobą robotę – tekst źródłowy z 2010 roku, a blog powstał m. in. w oparciu o inspiracje jego tekstami. Tekst o Gurkha jest tak dobry, że postanowiłem go w skompresowanej formie udostępnić w zasadzie w wersji oryginalnej.